|
piątek, 1 czerwca 2012 r., godz: 12:50
Dobrze, że wrócił na ligowy poligon. Kiedy przez parę miesięcy odpoczywał po rozstaniu z wrocławskim Śląskiem, trenerskiemu pejzażowi brakowało jakiegoś kolorytu.
Jesienią chciał pomóc Łódzkiemu Klubowi Sportowemu, ale zastał tam organizacyjną ruinę. Co innego Pogoń, z której wiosną wydobył wszystko co najlepsze. Wielka charyzma, brak przyzwolenia na tanie kompromisy i mentalność niezłomnego zdobywcy - dzięki tym cechom Ryszard Tarasiewicz stał się jedną z najpopularniejszych postaci w Szczecinie. W nowym sezonie znów zobaczymy go w elicie… Jak mijają pierwsze dni po awansie? - Bardzo sympatycznie. Dopiero w czwartek wróciłem do Wrocławia. Dzień wcześniej miałem jeszcze spotkanie z prezydentem Szczecina. Po rozmowach z prezesami klubu zdecydowałem, że poprowadzę Pogoń w kolejnym sezonie. Zresztą była co do tego obopólna chęć. Miałem konkretne zadanie do wykonania i je wykonałem - awans do ekstraklasy. Wiedziałem od początku, że to się uda. Może ktoś powie, że Tarasiewicz się wymądrza, ale lepiej, żeby mi ludzie zazdrościli, niż współczuli. Już parę tygodni temu w Szczecinie padały jednak podobne deklaracje jak w Gliwicach: nie dojdzie do zmiany trenera, nawet jeśli nie powiedzie się szturm na ekstraklasę… - Na ligowy mecz do Łęcznej pojechał z nami wiceprezes Grzegorz Smolny. Wygraliśmy z Górnikiem 1:0, ale jeszcze przed pierwszym gwizdkiem usłyszałem, że bez względu na końcowy wynik sezonu Pogoń chce ze mną nadal pracować. I że jak się nie uda teraz, to spróbujemy jeszcze raz. Odpowiedziałem mu od razu, że nie będzie takiej potrzeby, bo wejdziemy do ekstraklasy za chwilę. I tak się stało. Nie było problemu ze zdobyciem zaufania zawodników. Po strzelanych przez Pogoń golach znikał pan w ich objęciach… - Nie chciałbym się uchylać od wypowiedzi na ten temat, ale najlepiej zapytać samych strzelców, dlaczego w ten sposób demonstrowali swoją radość. Prawda jest taka, że zawsze miałem dobry kontakt z piłkarzami. To chyba nie przypadek, że zawodnicy Śląska do dzisiaj cały czas do mnie dzwonią. Pamiętają o mnie i o wspólnie spędzonych chwilach. Dla trenera nie ma większej satysfakcji niż docenienie jego pracy przez ludzi, których prowadzi lub prowadził. A co trzeba zrobić, żeby ujarzmić tak niepokornego wojownika, jakim jest Vuk Sotirović? - Zawsze powtarzałem, że z Jugolami trzeba rozmawiać od początku do końca szczerze. Trzeba otwarcie mówić, czego od nich oczekujesz. Wtedy oni są równie otwarci wobec ciebie. W moim zespole nigdy nie ma niedomówień. Nie zostawiam żadnego marginesu na domysły. U mnie wszystko ma być klarowne od A do Z. Czasem słyszę trenerów, jak na dzień dobry zapowiadają, że będą prowadzić indywidualne rozmowy z zawodnikami. Nigdy nie stosowałem i nie będę stosował takich praktyk. Swoją filozofię futbolu zawsze przedstawiam w szatni. Dlaczego zgodził się pan objąć Pogoń na ledwie 10 kolejek przez końcem sezonu? To było spore ryzyko… - Tak, jakieś ryzyko było. Być może to wielkie słowa, ale położyłem na szali całą swoją reputację, a nawet całą karierę. Zdecydowałem się przyjąć ofertę, bo od początku wierzyłem, że ten zespół ma potencjał, żeby skutecznie o awans powalczyć. I wiedziałem, że to, co chcę drużynie przekazać, trafi na podatny grunt. Muszę jednak zaznaczyć, że gdyby nie zdobycz punktowa wywalczona przez trenera Marcina Sasala, tego awansu by nie było. I proszę dopisać, że to nie jest kurtuazja… Co pana łączyło ze Szczecinem zanim podjął pan w tym mieście pracę? Kryje się tu jakiś sentyment? - Może nie sentyment, ale dobrze pamiętam, że przyjechałem tu kiedyś jako piłkarz, a na trybunach siedziało 35 tysięcy ludzi. W 78. minucie strzeliłem gola na 1:0 i wracaliśmy do Wrocławia bogatsi o komplet punktów. Dokładnie o dwa punkty, bo tak to wtedy wyceniano. Dzisiaj w Szczecinie jest bardzo dobry klimat dla piłki. Nikogo nie obrażając, Pogoń Szczecin to nie jest jakiś klubik, który został założony w 1992 roku. To dobrze działające przedsiębiorstwo, za którym stoją 64 lata tradycji. Infrastruktura i zarządzanie to już od jakiegoś czasu poziom ekstraklasy. Ci, którzy mnie znają, wiedzą doskonale, że nie muszę i nie lubię słodzić. Ale prezes Jarosław Mroczek i wiceprezes Grzegorz Smolny stworzyli naprawdę świetne warunki, żeby futbol w tym mieście wrócił na należne mu miejsce. Włożyli w to nie tylko dużo pieniędzy, ale i dużo serca. Zawodnicy mieli wszystko podstawione pod nos i mogli skupić się wyłącznie na piłce. Taka firma po prostu musiała znaleźć się na najwyższym szczeblu rozgrywek. Mimo wielkiej wiary w sukces droga do krajowej elity okazała się jednak wyboista. Naprawdę ani przez chwilę nie pomyślał pan, że to się jednak nie uda? - Nie było takiego momentu i mówię to całkiem szczerze. Nigdy nie zwątpiłem, że na mecie sezonu będziemy świętować powrót do ekstraklasy. Znowu będą mówić, że Tarasiewicz to bufon. Ale ja o awansie opowiadałem na każdym treningu i na każdej odprawie przedmeczowej – z niezmiennym przekonaniem, że to jest nieuniknione. Jak pan reaguje na komentarze głoszące, że zarówno w ekstraklasie, jak i na jej zapleczu mamy najsłabszego mistrza od lat? - Najsłabszego? To ja się pytam - gdzie jest dzisiaj Wisła Kraków, Legia i Polonia z Warszawy? Gdzie są inne markowe kluby, również pierwszoligowe? Wygranymi minionego sezonu są ci, którzy na to najsolidniej zapracowali. A reszta jest tylko literaturą. Zakłuło pana w sercu, kiedy po tytuł mistrza Polski sięgnął wrocławski Śląsk? - Nie, nie zakłuło. Nie wszyscy pewnie pamiętają, ale już trzy lata temu zapowiadałem, że w 2012 roku Śląsk sięgnie po tytuł. Dajcie mi tylko taką możliwość, a wygram ligę – tak mówiłem. Potem sprawy potoczyły się różnie. Ale słowo ciałem się stało, bo najpierw we Wrocławiu cieszono się z wicemistrzostwa, a potem zrobiono następny krok. Pogratulował pan już Orestowi Lenczykowi? - Jak się spotkamy, to mu pogratuluję. Tylko nie chciałbym, żeby potem mówił, że podaję mu rękę pod telewizję – bo akurat ktoś kameruje. Tak powiedział w Łodzi, kiedy przyjechał ze Śląskiem, a ja prowadziłem ŁKS. Przywitaliśmy się serdecznie, a potem dowiedziałem się, w jaki sposób to skomentował. Było mi bardzo przykro z tego powodu. Niektórych piłkarzy, którzy wywalczyli dla Lenczyka tytuł, prowadził pan jeszcze w dawnej trzeciej i drugiej lidze… - Spójrzmy na obecny skład szerzej. Kiedy Śląsk kroczył po ligowy triumf, po boisku biegało 10 zawodników, których do Wrocławia sprowadziłem ja. Czy to się komuś podoba czy nie, z 24 graczy tworzących kadrę pierwszego zespołu aż 20 było kontraktowanych przez Tarasiewicza. I dzisiaj mam z tego tytułu satysfakcję. Nie zamierzam robić z siebie męczennika. Wręcz odwrotnie – tak jak piłkarz chce być pochwalony za udany mecz, tak samo trener chce być doceniony za dobre decyzje kadrowe i owoce swojej pracy. To naturalne. Myśli pan, że tytuł mistrzowski to we Wrocławiu początek wielkiej futbolowej przygody czy tylko euforyczna etiuda? - W polskiej lidze Śląsk nadal będzie walczył z najlepszymi, ale na Europę obecna klasa zespołu to za mało. O wiele za mało. W obecnym kształcie nie wróżę drużynie awansu do grupowej fazy Ligi Mistrzów. Wcześniej czeka nas impreza większego kalibru. Jakie natężenie narodowej euforii przewiduje pan w czerwcu? - Drużyna narodowa jest na jak najlepszej drodze, by wyjść z grupy. A potem - zobaczymy. Uważam, że Franciszek Smuda powinien dostać duży kredyt zaufania. Zresztą kiedyś go już dostał, ale później zbyt wiele osób o tym zapomniało i zaczęły się pojawiać na temat selekcjonera bardzo niesympatyczne opinie i oceny jego pracy. W takich momentach zawsze przypominam takiego człowieka, który się nazywa Aime Jacquet. Był kiedyś moim trenerem w Nancy, potem pewnego dnia powierzono mu kadrę Francji. Był bezpardonowo krytykowany, kiedy odsunął od zespołu Davida Ginolę i Erica Cantonę. Ale później zdobył mistrzostwo świata i już nikt nie chciał pamiętać, że cokolwiek budziło wątpliwości… A pamięta pan jeszcze, że to Ryszard Tarasiewicz miał poprowadzić biało-czerwonych w turnieju stulecia? - Oczywiście, że pamiętam. Nie powiedziałem, że zostanę selekcjonerem już teraz. Powiedziałem, że chciałbym nim zostać. To są moje nieskrywane ambicje i absolutnie się z nich nie wycofuję. Mogą sobie mówić, że Tarasiewicz kozaczy. Ale ja taką drogą szedłem od samego początku. Kiedy byłem dziewięcioletnim trampkarzem, powiedziałem głośno, że kiedyś zagram w ekstraklasie. Potem pragnąłem wystąpić w reprezentacji Polski, a jeszcze później – zostać trenerem. Zawsze trzeba mieć przed sobą przynajmniej jedno marzenie. Na tym polega zdrowe podejście do życia… foto: PogonOnline.pl/Cob źródło: futbolnet.pl/Łukasz Żurek js
Brak komentarzy do tego artykułu. Może dodasz swój?
Komentarze służą do prezentacji opinii odwiedzających, którzy są w pełni odpowiedzialni za swoje wypowiedzi.
Serwis PogonOnLine.pl w żaden sposób nie odpowiada za opinie użytkowników. Zastrzegamy sobie jednak prawo do usuwania, modyfikowania wybranych komentarzy. |
2000 - 2025 | © Pogoń On-Line |
design by: ruben | redakcja | współpraca | ochrona prywatności | |||||